Praktycznie każdy, kto kupuje nowy samochód, szybko zauważa, że auto pali więcej niż podaje producent. W dodatku z roku na rok ta różnica staje się coraz większa. Już w 2013 r. „Rzeczpospolita” przytaczała badania Międzynarodowej Rady Czystego Transportu (ICCT) wskazujące na wzrost rozbieżności pomiędzy rzeczywistością a danymi producentów do poziomu 25 proc. z 10 proc. dziesięć lat wcześniej. Tymczasem w 2016 r. różnice sięgały już 40 proc., a z wyliczeń ICCT wynikało, że przeciętny nabywca nowego samochodu osobowego płaci rocznie za paliwo ok. 450 euro więcej, niż wynikałoby z fabrycznych danych.
CZYTAJ TAKŻE: Machlojki z nową procedurą testową WLTP
Teraz ma się to zmienić przez nowe warunki, na jakich nowe samochody będą dopuszczane do sprzedaży. Te wyjeżdżające z salonów po 1 września będą zaliczały zaostrzone testy dotyczące zużycia paliwa i emisji spalin. W rezultacie dane podawane przez producentów nie będą się już tak bardzo różnić od spalania uzyskiwanego w czasie jazdy.
Bliżej realiów
Mocno oderwana od rzeczywistości procedura pomiaru NEDC (New European Driving Cycle) została zastąpiona nową. Od 1 września wprowadzane na rynek samochody muszą spełniać normę Euro 6c (od września 2019 r. zastąpi ją ostrzejsza Euro 6d-TEMP) i przechodzić testy według procedury WLTP (World Harmonized Light Vehicle Test Procedure) odnoszącej się do zużycia paliwa w warunkach bardziej zbliżonych do tego, co dzieje się na drodze. Sama zasada prowadzenia badań jest podobna jak w przypadku testu NEDC, jednak różnice w wytycznych są bardzo duże. M.in. przeszło dwukrotnie wydłużony został dystans, zmieniono zakresy prędkości, wydłużono czas badania. Pod uwagę wzięto więcej czynników wpływających na spalanie, jak dodatkowe wyposażenie czy konfiguracje silników i przekładni. Bardziej wyrównano stosunek jazdy miejskiej do pozamiejskiej, urealniono warunki temperaturowe.
fot. AdobeStock