Jestem z pokolenia tych miłośników jednośladów, którzy swoją przygodę zaczynali od Ogarów, Jawek, Simsonów, WSeK i MZ-ek. Skutery w latach 90. były raczej rzadkością. Jestem więc przyzwyczajony od zawsze, że pod lewą ręką mam sprzęgło, a pod lewą nogą dźwignię zmiany biegów, że od pasa w dół jestem z maszyną niemal jednością, i że prawidłowa pozycja za kierownicą wymaga użycia kilku mięśni i niemałej wprawy. Skuter to dla mnie zupełna nowość, dlatego moją ocenę tytułowej Yamahy traktujcie jako głos skuterowego świeżaka. Niemal wszystko było tu dla mnie nowością. Od automatycznej skrzyni, przez szeroką kanapę, po małe kółka i nieswoje uczucie typu: „co tu cholera zrobić z nogami?”.
fot. Robert Zalewski
Można powiedzieć, co teraz jest bardzo modnym zwrotem, że dosiadając XMAXa musiałem „opuścić moją strefę komfortu”. Nakręciłem tym skuterem jakieś 500 km, głównie po mieście i trochę po okolicach Warszawy i wyszło na to, że z jednej strefy komfortu trafiłem do drugiej. Ale…
Na wielkim siodle
Pierwsze wrażenie po starcie Yamahą? Ależ ta maszyna jest wielka. I chyba nic w tym dziwnego. Wysokość to 1465 mm, długość 2185 mm, a masa przy pełnej gotowości do jazdy to 210 kg. Poza tym kanapa jest szeroka niczym końskie siodło, co sprawia, że choć umieszczona jest na wysokości 800 mm, to do ziemi dostaje się palcami. Miałem wrażenie, że siedzę okrakiem na wielkiej kobyle i jak stawałem na pierwszych światłach, to nie miałem poczucia pewności, że swobodnie złapie kontakt z asfaltem obiema nogami.
fot. Robert Zalewski