Brytyjska marka motocykli to kawał historii. Były wzloty i upadki, lepsze i gorsze modele, a także… pamiętne epizody filmowe. Jakimś dziwnym trafem właśnie z tymi ostatnimi kojarzy mi się Triumph. Marlon Brando jeździł tymi maszynami na planie „Dzikiego”, Steve McQueen w „Wielkiej ucieczce”, a Jean Claude Van Damme w „Uciec, ale dokąd”. Jestem kinomanem i fanem motocykli w jednym, więc te kinowe manewry głównych bohaterów utkwiły mi w pamięci.
CZYTAJ TAKŻE: Suzuki SV650X: Popularna „esfałka” udająca cafe racera
Nie wiem jak Brando i Van Damme, ale McQueen na pewno nie korzystał z usług kaskadera, bowiem prywatnie ścigał się na dwóch kółkach. Przyjemnie oglądało się go na ekranie, a jeszcze przyjemniej było osobiście wypróbować jedną z klasycznych maszyn brytyjskiego producenta. Na testy dostałem bowiem legendarnego Scramblera, którego najbardziej charakterystyczną cechą są dwie rury wydechowe poprowadzone tuż pod kanapą. Trudno nie zawiesić oka na tej maszynie, a jeszcze trudniej nie dać się uwieść dźwiękowi wydechu. Jeżdżąc nim przez kilka dni po Mazurach skupiłem na sobie więcej spojrzeń, niż wszystkimi innym maszynami, które dotąd testowałem. Po ponad 700 km wojaży czar nie prysł, ale troszeczkę jakby zbladł…
Klasyk pełną gębą
Scramblera na stronie producenta znajdziecie w zakładce „Modern Classics”, bo to zdecydowanie styl retro. Powrót do przeszłości w tym modelu zapewnia co najmniej kilka elementów, które od razu rzucają się w oczy. Po pierwsze – zbiornik. Mamy tu owalny, nieduży bak (pojemność 12 l) z charakterystycznymi, gumowymi wstawkami po bokach. Jeśli ktoś jeździł polskimi klasykami, to mogą pojawić się skojarzenia z kultowymi produkcjami z czasów PRL, jak SHL M11, WFM M06 czy Junak M10. Po drugie – koła. Szprychowe felgi dodają klasy i wdzięku. W nowoczesnych motocyklach to już naprawdę rzadki widok.
Fot. Piotr Flis