Mimo wszystko, to jednak auta przeznaczone do pracy. W środku są raczej surowe, pod maska mają słabe silniki i osiągami nie zachwycają, podobnie zresztą jest z prowadzeniem po asfalcie. Większość z nich to po prostu robocze woły. Ale nie wszystkie. Amarok to zupełnie inne podejście do tematu. Jeżeli inne pick-upy to klasa robotnicza, to pojazd Volkswagena jest co najmniej działaczem związkowym. I to dość wysokiego szczebla. Niby wywozi się z tej samej grupy, ale rączek sobie już uczciwym dniem ciężkiej pracy nie pobrudzi. Przynajmniej, jeżeli mówimy o wersji najbogatszej Aventura. Tu nie ma wnętrza, które można by opłukać szlauchem po całym dniu brudnej roboty w terenie. To nie jest wóz oddawany budowlańcom. W żadnym razie! Tym samochodem przyjedzie na plac szef firmy, żeby rzucić okiem na powstającą inwestycję.
fot. moto.rp.pl/Krzysztof Galimski
Nie bez powodu główny boss całego przedsięwzięcia pojawi się, prowadząc akurat to auto. Amarok jest bowiem piekielnie wygodny. Przez błoto przejedzie, ale zrobi to zapewniając całkowity komfort właścicielowi. O ile uwielbiam wszystkie pick-upy, to zawsze muszę przyznać, że prowadzą się na drodze dość marnie, zwłaszcza z pustą paką. Ale ten jest zupełnie inny. Nie podskakuje, trzyma się drogi i jest równie dobry na autostradzie, jak w lekkim terenie. Nie jest tak dobry na asfalcie, jak współczesny SUV, ale prawie, prawie… Można nim wyruszyć na dalszą trasę i wysiąść po kilku godzinach bez jakiegokolwiek śladu zmęczenia. W dużej mierze to zasługa znakomitych foteli ErgoComfort, które w tej wersji wyposażeniowej są już montowane w standardzie. To jedne z lepszych siedzisk nie tylko w tej klasie, ale w ogóle na całym motoryzacyjnym rynku.
CZYTAJ TAKŻE: BMW X7 Pickup: Tak pracują stażyści w BMW
Przed odbiorem dużego Volkswagena z parku prasowego miałem właściwie tylko jedną obawę. Wiedziałem, że samochód mi się podoba, że będzie miał mocny silnik i świetne wyposażenie. Nie wiedziałem natomiast, czy będzie trzymał „klimat”, jaki lubię czuć w tych samochodach. Niezmiennie kojarzą mi się bowiem z głębokim, amerykańskim południem. Tam, gdzie kowboje i rednecy piją bimber ze słoików rozważają, czy dało się wygrać wojnę secesyjną i jeżdżą właśnie takimi półciężarówkami. Najlepiej są tam widziane rodzime konstrukcje, ale dają radę też Japończycy, gdy trzeba czegoś mniejszego niż Dodge RAM czy Ford Super Duty. Ale coś „made in Europe”? To się nie zdarza. Stary kontynent dotychczas nie słynął ze specjalnej aktywności w tym segmencie. Czy Volkswagen da radę dorównać starej gwardii?