Według szefa linii produktowej, Paolo Racchettiego, jednostka została zaprojektowana na co najmniej dwa pełne cykle życia modelu. A to oznacza jedno: ten ekstremalny silnik może pozostać w ofercie nawet do połowy lat 2040. To zaskakujący ruch nie tylko z biznesowej perspektywy, ale też w kontekście presji regulacyjnej, hybrydyzacji i elektromobilności, która w teorii miała zamknąć drzwi dla takich konstrukcji. Lamborghini wysyła jasny sygnał: era ekstremalnych spalinowych supersamochodów wcale się nie kończy – przynajmniej nie w Sant’Agata Bolognese.
Lamborghini Temerario
Temerario jest modelem plug-in hybrid, ale hybryda pełni tu funkcję wspierającą – nie dominującą. Lamborghini odwraca logikę współczesnej branży. Elektryfikacja ma nie wygaszać charakteru jednostki V8, a wręcz go wzmacniać. Nowy silnik to techniczny manifest: ma 4 litry pojemności, 8 cylindrów, biturbo z płaskim wałem (flat-plane). Do tego tytanowe korbowody i lekkie tłoki rodem z motorsportu. Czerwona linia obrotomierza rozpoczyna się przy 10 000 obr./min – czyli kręci się wyżej niż wolnossący V10 z Huracána. Sama jednostka generuje 800 KM, a z pomocą dwóch silników elektrycznych układ osiąga systemowo moc 920 KM.
Dlaczego 10 000 obr./min?
Racchetti nie owija w bawełnę: celem była świadoma więź z motorsportem, w którym pięciocyfrowe obroty są normą. W świecie turbo to prawie niespotykane – większość współczesnych V8 z doładowaniem kończy zabawę 2–3 tys. obr./min wcześniej. Lamborghini zaczęło projekt od założenia: kręcimy do 10 tys. obrotów, albo nie robimy tego wcale. Potem dobierano każdy element – od geometrii turbosprężarek po kinematykę wału – pod tę granicę. To nie kompromis. To deklaracja. Co równie kluczowe: silnik nie trafi do Urusa ani żadnego innego modelu. To „signature engine” stworzone wyłącznie dla Temerario. Lamborghini buduje wokół tej jednostki nie flagowiec – lecz ikonę.
Czytaj więcej
Nowe Lamborghini ma za zadanie postawić w cieniu produkowanego przez 10 lat poprzednika. Z mocą 9...