Mazda to taka firma, która idzie trochę pod prąd i robi większość rzeczy po swojemu. Często też czuje trendy lepiej od innych. Tak było w 1989 roku kiedy Japończycy pokazali niewielkiego, taniego roadstera MX-5. Konkurencja pukała się w czoło, bo większość stawiała w tym czasie na drogie, luksusowe modele: BMW zaprezentowało wystawne coupe serii 8, Audi swoją pierwszą limuzynę V8, a Honda supersportowego NSX. Przy tych autach Mazda wyglądała jak pół porcji. Jednak to ten model wskrzesił erę roadsterów na wiele, wiele lat i stał się najczęściej kupowanym kabrioletem na świecie. Żadne inne auto z tamtych czasów nie odbiło się tak mocno w historii motoryzacji jak MX-5. To Mazda jako jedyna opanowała i przez wiele lat trwała przy silnikach Wankla. Zresztą wirujący tłok za niedługo znowu powróci. Kiedy wszyscy dookoła zmniejszają pojemność silników do jednego litra, montują turbosprężarki, trzy cylindry z najczęściej żenującymi efektami średniego spalania i tragicznego dźwięku Mazda dalej buduje klasyczne, czterocylindrowe silniki o dwóch litrach pojemności, które nie dość, że spełniają wszystkie normy to jeszcze mają przyzwoite średnie zużycie paliwa. Teraz Mazda zbudowała swój pierwszy samochód elektryczny. I jak myślicie, zrobili go tak jak wszyscy inni? No jasne, że nie.
Inżynierowie w Hiroszimie usiedli i zaczęli się zastanawiać czy każde auto elektryczne jest tak naprawdę ekologiczne. Policzyli wszystko, porównywali kompletny ślad węglowy począwszy od produkcji do utylizacji samochodów spalinowych i elektrycznych. I co wyszło? Okazuje się, że produkcja i eksploatacja auta kompaktowego z akumulatorami o pojemności większej niż 35 kWh jest bardziej obciążająca dla środowiska niż porównywalnej Mazdy 3 z silnikiem diesla. Patrząc na historyczne dokonania tej marki jakoś im wierzę bardziej niż tym wszystkim innym budującym na szybko i ślepo elektryczne modele z byle większą baterią i zasięgiem.