Jeszcze przed wybuchem epidemii koronawirusa potencjalne straty branży motoryzacyjnej w 2020 r. spowodowane emisją dwutlenku węgla prognozowano na 12 mld euro. To przez wprowadzone od stycznia wyśrubowane limity CO2 wynoszące 95 g na przejechany kilometr. – Jakiekolwiek problemy z dostawami baterii oznaczają problemy z produkcją samochodów elektrycznych, poprawiających producentom średni poziom emisji CO2. A to oznacza wyższe kary – mówi Jakub Faryś, prezes Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego (PZPM). Już w połowie ub. roku globalna firma analityczna Jato Dynamics oceniała, że potencjalne kary przypadające w 2020 r. na jeden wyprodukowany samochód – prognozowane na podstawie sprzedaży z 2018 r. i przy założeniu braku zmian do 2021 r. – miałyby dla producentów wynieść: przykładowo dla Daimlera 3192 euro, dla Volkswagena 2525 euro, dla Volvo 2425 euro, dla PSA 2194 euro, dla Nissana 1807 euro. Teraz okazuje się, że straty mogą być wyższe: przez koronawirusa produkcja e-samochodów, które liczone łącznie ze spalinowymi obniżałyby ich średnią emisję, może mocno ucierpieć.
Epidemia przerywa bowiem globalne łańcuchy dostaw. Blisko połowa baterii pochodzi z Chin. Z kolei komponenty z Dalekiego Wschodu niezbędne są producentom baterii w Europie. Według serwisu Automotive News Europe w lutym Audi musiało wstrzymać produkcję elektrycznego SUV-a e-tron z powodu braku baterii dostarczanych z polskiej fabryki LG Chem pod Wrocławiem. Podobne problemy miał Jaguar Land Rover produkujący w austriackim Grazu elektryczny model i-Pace, który z powodu mniejszych dostaw ogniw z Polski musiał ograniczyć produkcję. Problemy logistyczne wywołane epidemią uderzą w produkcję wszystkich rodzajów samochodów. W przeciętnym samochodzie znajduje się około 30 tys. elementów produkowanych przez setki dostawców z różnych krajów. Wystarczy, że zabraknie jednej, by fabryka musiała zatrzymać linię produkcyjną.
CZYTAJ TAKŻE: Przemysł motoryzacyjny zainfekowany koronawirusem
Audi e-tron.