Pojawienie się nowej generacji supersportowych samochodów jest pewnego rodzaju świętem. To auta, które są jak wisienki na torcie. Niby nikomu niepotrzebne, ale fajnie, że są. Stać cię na nie, czy nie, zawsze miło jest popatrzeć, posłuchać i pomarzyć. Gorzej jednak, gdy świat motoryzacji trochę prześpi czy pominie taką premierę. I tu jest pierwszy problem nowego Huracana EVO. Pojawił się po cichu, bez fanfar, hucznych zapowiedzi czy nawet zwrócenia na siebie większej uwagi. Może w tym i nie byłby nic złego, bo ma to także może mieć mieć styl i urok, ale pasuje bardziej… no powiedzmy do Astona Martina, niż do Lamborghini. Po tej włoskiej marce spodziewasz się czegoś innego. Lamborghini to posągowe, pompatyczne, wyniosłe, monumentalne wozy. Lamborghini nie da się nie zauważyć. Skąd więc ta skromność w komunikacji? Nie wiem i nawet po pierwszej jeździe tym modelem to jedno z nielicznych pytań, na które nie będę potrafił wam odpowiedzieć.
Stefano Domenicali, szef Automobili Lamborghini opisał nowy model w ten sposób: „Huracan EVO to idealna definicja ewolucji: to krok naprzód na nowo ustalający parametry segmentu. Jest niezwykle łatwy w prowadzeniu, a przy tym zapewnia najbardziej bezpośrednie, emocjonalne doznania podczas jazdy w każdych warunkach”. Zapomniał tylko dodać jednej rzeczy: musisz się przejechać EVO, żeby dostrzec jego zalety i dopiero wtedy będziesz przekonany, że chcesz go kupić. Jazda EVO pozwoli dostrzec zalety i różnice dzielące nowy model od poprzednika.