Nie ukrywam, że odczułem spory dreszczyk emocji, gdy zobaczyłem masywną, ważąca 214 kg maszynę, z czterocylindrowym silnikiem i tylnym kołem o szerokości 190 mm, które od razu budzi respekt. Pierwszy rzut oka i już wiesz, że masz do czynienia z motocyklem przez duże „M”. Zajmując pozycje za kierownicą masz wrażenie, że zasiadasz za sterem odrzutowca. Wrażenie zostaje spotęgowane, gdy naciśniemy przycisk rozrusznika. Warkot silnika jest przyjemnie groźny i reaguje na każdy, nawet najmniejszy ruch manetką gazu. Choć wydech jest seryjny, to słychać go z daleka. W korkach samochody ustępują miejsca bardzo chętnie i ma się wrażenie, że nie robią tego z grzeczności, ale ze strachu.
Suzuki GSX-S 1000F.
Zaznaczę od tego, że test litrowego GSX-S to moja pierwsza styczność z tak dużą pojemnością. Na co dzień jeżdżę motocyklami, których parametry są przynajmniej o połowę niższe. W tym kontekście dreszczyk emocji przed jazdą tym gigantem był całkiem uzasadniony. Zwłaszcza, że przesiadłem się bezpośrednio z BMW G310 R, który do GSX-S ma się, jak jamnik do pitbulla. Dlatego też na starcie od razu skorzystałem z technologicznych nowinek, w które wyposażony jest ten model. Mam na myśli przełącznik trybu jazdy S-DMS (Suzuki Drive Mode Selector System). Do wyboru mamy trzy ustawienia mapy silnika, które odpowiednio dozują nam moc w zależności od warunków jezdnych. Ja ustawiłem trzeci stopień, który najbardziej pomaga ujarzmić tę jednostkę napędową, zapożyczoną wprost z kultowego super sporta R1000. Można więc powiedzieć, że dwoma kliknięciami guzika na lewej manetce zmieniłem tę maszynę z pojazdu rodem z Moto GP na bardziej szosowo-miejski.
Po przejechaniu kilku kilometrów od razu wiedziałem, że miasto to nie jest naturalne środowisko dla tego typu maszyny. Wydaje się ciasne i duszne. Dlaczego? Po pierwsze – na dystansie od świateł do świateł, wykorzystujemy zaledwie ułamek drzemiących tutaj możliwości. Nie zdążymy się wkręcić na obroty, a już musimy zwalniać. Na jedynce można tu złapać trzy cyfry na blacie w około trzy sekundy. To oznacza, że nawet nie chcąc łamać przepisów można niepostrzeżenie dojść pod 100 km/h i za chwilę trzeba łapać za klamkę hamulca, bo przed nami korek albo czerwone światło.