Ten wyścig nie mógł skończyć się inaczej. Toyota była jednym logicznym zwycięzcą. Najlepsze auto w całej stawce plus mega gwiazda Fernando Alonso. Sukces wyszedł Toyocie przy dwudziestym podejściu. Determinacja i cierpliwość na najwyższym poziomie. Za to zwycięstwo, nie licząc kilku drobnych potknięć, przyszło bardzo łatwo.
Dwei Toyoty Gazoo Racing.
Można powiedzieć, że to był Le Mans bez większych niespodzianek. Najspokojniejszy i nudniejszy wyścig ostatnich lat. Zwycięzca mógł być tylko jeden. Toyota w swojej klasie LMP1 była właściwie sama. Prototypy, które również były zgłoszone do tej samej kategorii nie były prawdziwą konkurencją. Żaden z nich nie był tak dopracowany, żaden z nich nie miał takiego budżetu, żaden z nich nie mógł zagrozić Toyocie. Czy to Rebelion, SMP Racing, ByKolles czy Manor-Ginetta nawet nie zbliżyły się do Japończyków, którzy bardzo potrzebowali tego zwycięstwa. Zresztą nie tylko oni. Samo Le Mans również potrzebowało Toyoty. Znanej marki najlepiej z równie znanym nazwiskiem kierowcy. Czegoś co dobrze sprzeda się w mediach. Dwukrotny mistrz świata F1, Fernando Alonso pasował idealnie.
Porsche w historycznym malowaniu świni.
Toyota odrobiła lekcje i przejechała ten wyścig niemal bezbłędnie. Dwie zniszczone opony, spóźniony zjazd do boksów, kilka karkołomnych manewrów przy wyprzedaniu, jedno obrócenie się na torze, i sekunda strachu na starcie gdzie doszłoby niemal do kolizji. To jest nic. Nic w porównaniu z tym co potrafi zdarzyć się w Le Mans. Dwie Toyoty TS050 Hybrid od początku dyktowały tempo. Jadący na trzecim miejscu Rebelion miał dwanaście okrążeń straty. Kto jak kto, ale Toyota zasłużyła na to zwycięstwo. Dziewiętnaście razy próbowali bez skutku. Wypadając z gry na ostatnim okrążeniu. Teraz wszystko poszło tak jak zaplanowali.