To była 89 edycja słynnego, całodobowego wyścigu w Le Mans. Wyjątkowego nie tylko ze względu na to co działo się na torze, ale również poza nim. Organizacja tak dużej imprezy pod sporym reżimem sanitarnym to nie lada wyzwanie. Nie mamy dobrych czasów na masowe koncerty czy wyścigi, nawet te, które organizowane są na wolnym powietrzu.
We francuskim Le Mans nie tylko ograniczono liczbę biletów, a tym samym widzów, ale i zastosowano doraźne środki, które miały pozwolić na ograniczenie ryzyka roznoszenia wirusa. Kierowcy, zespoły, a nawet zaproszeni goście musieli przejść obowiązkowy test na koronawirusa. Przy wjeździe na tor sprawdzane były nie tylko akredytacje, ale i specjalne naklejki, które otrzymywało się przy negatywnym wyniku testu. Widzowie, których wpuszczono na ogromny obiekt o 1/4 mniej niż normalnie nosili obowiązkowo maseczki. I mimo, że impreza była na wolnym powietrzu to o dziwo ogromna większość z nich stosowała stosowała się do tego nakazu.
24 godzinny wyścig w Le Mans to niecodzienne wydarzenie. Jego historia sięga 1923 roku i organizowany był co roku z wyłączeniem roku 1936 oraz lat 1940-1948. Wyobraźcie sobie, że początkowo zawodnicy startowali indywidualnie. Jeden człowiek na jeden samochód. Dzisiaj w zespole jest trzech kierowców, z czego każdy nie może przejechać w jednym wyjeździe więcej niż 4 godzin, ale w całym wyścigu nie może przejechać mniej niż sześć. Bezpieczeństwo przede wszystkim, ale momentami organizatorzy czasami chyba z tym przesadzają. Weźmy np. taki start w tegorocznym Le Mans. Padało i było mokro, ale czy to powód żeby prowadzić kilka okrążeń kawalkadę profesjonalistów na sznurku przed samochodem bezpieczeństwa? Starzy kierowcy wyścigowi dosłownie się z tego śmieją, komentując najczęściej machnięciem ręki czy krótkimi, dosadnymi słowami. Jeszcze kilkanaście lat temu kawalkada wyścigówek ruszyłaby na ślepo na przód i próbując ułożyć się w pierwszych zakrętach. Pewnie doszłoby do kraksy, ale kiedyś traktowano trochę wyścigi jak igrzyska, dzisiaj jest to po prostu show. Jednak widać było, że organizatorzy wiedzieli co robią, bo za każdym razem kiedy spadł deszcz z toru wypadało kilkunastu samochodów. Jakby zaskoczyła ich mokra nawierzchnia. To tylko pokazuje jedno, że motosport cierpi na brak bohaterów na miarę Fangio czy Schumachera.