Wojna o Ubera trwa w Europie w najlepsze. W Polsce taksówkarze lobbują za ograniczeniem lub wręcz zakazem kojarzenia przewozu prywatnych osób za pomocą aplikacji amerykańskiej firmy. W Belgii zabroniono w ogóle tego typu niezarejestrowanych jako działalność gospodarcza usług. W Kalifornii i Massachusetts Uber w ramach ugody zapłacił 100 mln dol. zadośćuczynienia użytkownikom programu przewożącym partnerów. Twierdzili oni, że de facto pracują dla Ubera, ale prawnie nie mają statusu pracowników (a to oznacza choćby prawo do urlopu).
Zwolennicy i przeciwnicy
Zwolennicy Ubera szermują głównie dwoma argumentami. Twierdzą, że dzięki aplikacji otwarto rynek kontrolowany przez korporacje taksówkowe. No i – co dla pasażerów powinno być najważniejsze – obniżono ceny usług transportowych. Niższa cena i walka z monopolami zwykle mocno działają na wyobraźnię.
Przeciwnicy zwracają uwagę, że nie bez powodu wejście na ten rynek jest obostrzone ograniczeniami – odpowiedzialność za przewóz osób jest jasna, istnieje próg kwalifikacyjny dla taksówkarzy, wiadomo jak i wobec kogo dochodzić reklamacji, no i licencjonowane korporacje są (w miarę) przejrzyste dochodowo. Podkreślają, że brak kas fiskalnych oznacza nie tylko nierówne obciążenie dla osób oferujących te same usługi, ale też jest problemem z punktu widzenia wpływów podatkowych.
Przypadkowa ofiara